Jak wyglądała moja droga?

24/11/2017

Wiele z Was pyta, jak to się stało, że studiuję medycynę. Nie znajdziecie tutaj porad. Oto moja historia, która- mam nadzieję- będzie dla Was motywacją i inspiracją w dążeniu do celu.

Zacznę od tego, że nie mam w rodzinie żadnego lekarza. A jednak mimo to, jakimś cudem, w wieku 8 lat wymyśliłam, że będę lekarzem. Na początku- stomatologiem. Gdzieś po drodze jeszcze chciałam być projektantką mody albo dekoratorką wnętrz, przez chwilę także detektywem. Z roku na rok zaczynałam dostrzegać, że moda i wnętrza są fajne, ale tylko fajne, a bycie detektywem trochę zbyt niebezpieczne. Dopiero w gimnazjum bardziej ukierunkowałam swoje zainteresowania.

Miałam bardzo dobrą szkołę. Moja rejonowa była słaba i przerażająca- z rodzaju tych, gdzie uczniów nie nazwiesz „młodzieżą”, tylko „drecholami”. Podstawówka lubiła za to, jak szkoły tego typu, tworzyć co roku bohaterów, dlatego obficie posypały się szósteczki i mogłam iść do każdej szkoły. Wybór padł na gimnazjum 112, któremu zawdzięczam bardzo dużo. To nie była jedna z tych napuszonych elitarnych szkół, o których słyszy się w całej Polsce. Była dobra pod innym względem, którego żaden ranking nie opisze.

Najlepiej opisują je słowa rzymskiego filozofa Seneki „Uczymy się nie dla szkoły, lecz dla życia”, będące oficjalnym mottem tej szkoły. Rzeczywiście mam po tylu latach wrażenie, że dała mi ona najlepszy start, jaki mogłabym mieć. Była bardzo dobrze wyposażona i miała świetnych nauczycieli. Takich, jakich mi wielokrotnie później brakowało. Mogę stwierdzić, że byli idealni- nie tylko z odpowiednią prędkością realizowali materiał, byli we właściwym stopniu wymagający, ale przede wszystkim potrafili obudzić pasję. Pewnie, że nie we wszystkich. Ale do mnie to trafiało. Z matematyki zawsze byłam dobra, a w gimnazjum nauczyciel kontynuował mój rozwój tak, że startowałam w wielu konkursach. Pamiętam, że jego lekcje były zabawne, a sam pan Andrzej był bardzo błyskotliwy. Zazwyczaj odpadałam gdzieś przed finałem, pewnie dlatego, że nie umiałam zbyt długo nad nią usiedzieć, bo na mojej drodze pojawiły się dwa inne fascynujące przedmioty- chemia i biologia.
Pani Joanna od chemii prowadziła fantastyczne kółko chemiczne. Siedziała z nami po lekcjach i robiła magiczne doświadczenia. Stworzyłam własne mydło, chemiczną lampę lava oraz roztwór, który zmieniał samoistnie kolory jak sygnalizator świetlny. Minęło tyle lat, a wciąż to wszystko pamiętam. Biegaliśmy po opustoszałej szkole w fartuchach laboratoryjnych i czuliśmy się jak prawdziwi naukowcy. Nasze kółko było też na Pikniku Naukowym, gdzie mieliśmy własne stoisko i pokazywaliśmy ludziom różne doświadczenia. Gdy pewien mężczyzna zapytał, jak zrobiłam jakąś reakcję, a ja zaczęłam wyjaśniać- odparł: „Mhm mhm to brzmi świetnie ale mam nadzieję że mnie pani teraz nie obraża”- wtedy zrozumiałam, że nauki ścisłe to pewien rodzaj wiedzy tajemnej– te wszystkie długie, pokrętne nazwy oraz sama istota tych procesów sprawia, że nie każdy chce lub może to pojąć, tak jak ja nigdy nie nauczę się geologii czy historycznych dat- za trzy minuty nie pamiętam.
Ale najważniejsza była biologia. Było kółko biologiczne, oczywiście. Druga pani Joanna zorganizowała pewien wewnętrzny konkursik tylko dla naszego koła- miały pojawić się trudne pytania z człowieka, ponad materiał gimnazjalny. To było to, nad czym mogłam siedzie. Okazało się, że napisałam najlepiej. I szczerze mówiąc, sama byłam zdziwiona. Ale satysfakcja pozostała ogromna i odkryłam- kurczę, lubię to czytać i jeszcze w dodatku to przynosi efekty! Takie cechy ma talent. Nie ma tu miejsca na fałszywą skromność, taka jest po prostu jego definicja. Za to do historii to na pewno talentu nie mam haha.
Drugim punktem „zapalnym” był konkurs biologiczny w gimnazjum. Pani Joanna zostawała z nami po godzinach, wyjaśniała wszystkie problematyczne kwestie. Szczerze mówiąc, była bardzo, bardzo (!) wymagająca i większość klas się jej po prostu bała. Ja też. Ale nie do tego stopnia, żeby ją znielubić, raczej ten lęk był- jak widać- bardzo motywujący. Zapamiętałam ją jako silną kobietę i też taką chciałam być. Przygotowania do konkursu w trzeciej klasie zaczęłam pełną parą, zgodnie z wytycznymi i polecanymi materiałami. Temat: zoologia. Był Villee i czasopisma naukowe. Były długie soboty w bibliotece na Wydziale Biologii, gdzie tylko na miejscu można było oglądać książki ze spisu do konkursu. Wspominam to teraz bardzo ciepło, jak sobie przypomnę takiego dzieciaka w długim swetrze, który zakładał swoje okulary i dreptał wśród studentów oglądać zwierzaki w atlasie. Mi się to naprawdę przyjemnie czytało.
Pewien łut szczęścia także mnie dotknął– otworzyłam przed finałem książkę na losowej stronie, i (tak, też nie wierzę)- było o tym zadanie. Pytania na kolejnych etapach były szczegółowe, a po ostatnim etapie poszłam od razu spać ze zmęczenia. Jakiś czas później radosna wiadomość, jedziemy na rozdanie dyplomów, a potem dzień wolny podczas egzaminów gimnazjalnych z przedmiotów ścisłych. Ówczesny burmistrz przysłał do mojej szkoły pióro, które służyło mi do końca liceum. Gratulowała Prezydent Warszawy. Wybrałam liceum, które uważane jest za takie, które przygotowuje do medycyny. I faktycznie, co roku dostaje listy z WUMu, że to właśnie jego absolwenci najliczniej zasilili szeregi kierunku lekarskiego.
W liceum poznałam ludzi podobnych do mnie pod tym względem, że lubili się uczyć. Niektórzy dla ocen, a niektórzy- jak ja- bo lubili poznawać świat. Byłam w klasie biol-chem-fiz, bo myślałam, że na medycynę koniecznie trzeba zdawać fizykę, jak kiedyś. Ale z perspektywy czasu nie żałuję. Zaległości z gimnazjum miałam ogromne, więc nieuchronnie spadły na mnie zajęcia dodatkowe, na początku żeby w ogóle być w stanie odrobić prace domowe, potem żeby przestać chodzić na poprawki sprawdzianów. W trzeciej klasie zapisałam się do Pani Doroty, która już prywatnie w rok wyciągnęła mnie na 75% z matury rozszerzonej z fizyki. Ciężko było, dużo zadań i arkuszy, wymagająca i bezkompromisowa korepetytorka, ale opłacił się ten wysiłek. Teraz trochę żałuję, że nie mam więcej czasu, żeby poznawać fizykę.
W trzeciej klasie również odkryłam, że właściwie większość osób chodziła już na korepetycje od pierwszej klasy– ale nie takie „wyrównawcze” jak moja fizyka, tylko uczyli się już ostro do matury. Cóż, jeśli ktoś ma dwóch nauczycieli, z placówki publicznej i prywatnego, ma oczywiście większe szanse na powodzenie. Dla niektórych może też to była dodatkowa motywacja, bo nie potrafili usiąść do nauki sami. Ale gdybyście tych wszystkich ludzi spytali, skąd coś wiedzą, w życiu by Wam nie powiedzieli, że chodzą na korepetycje. Albo uważali się za takich geniuszy, albo przynajmniej chcieli za takich uchodzić- ale niestety, wiedza z mlekiem matki nie przychodzi, ktoś im pewne rozwiązania musiał pokazać. Z lekkim poślizgiem w stosunku do rówieśników zaczęłam się uczyć prywatnie, pan Włodzimierz nauczył mnie patrzeć na klucz i arkusz, i myśleć jak egzaminator (co też wykorzystuję jako wartość dodana w swojej pracy), a pani Monika zrobiła mi solidną powtórkę całego materiału. Otworzyli mi po prostu oczy i prawdopodobnie bez nich by mi się nie udało, bo przeczytanie podręcznika i zrobienie kilku zadań to nie wszystko.
Z mojego liceum najlepiej wspominam moją polonistkę. Pani Małgorzata także otworzyła mi oczy, ale na świat, kulturę i sztukę. Dla takich lekcji warto było trafić do tej szkoły. Co roku kształci kilkadziesiąt oczytanych, rozumiejących nieco więcej licealistów. Cała ta tajemna symbolika w utworach, ukryte znaczenie metafor, kulisy kręcenia filmów i pokazywanie sensu słów, obrazów, ujęć- nigdy nie wyrzucę tych zeszytów, w których notowałam każde zdanie z lekcji. Kontakt ze sztuką i reportażem wywoływał emocje nawet w klasie biologiczno-chemicznej, co potwierdza tylko, jak wyjątkowe były te zajęcia. Pani Małgorzata do tej pory jest dla mnie inspiracją i wzorem, opieram się na jej zdaniu na temat książek i filmów oraz z chęcią czytam jej recenzje i przemyślenia na Facebooku.
Do matury przygotowywałam się najbardziej intensywnie w ostatniej klasie. Wcześniej chyba nie byłam za bardzo świadoma, co mnie czeka. Pamiętam długie wieczory, pojawiła się kawa, a także opuszczanie ulubionych przeze mnie koncertów wielkich gwiazd sceny rockowej i heavy metalowej. Mówiłam sobie, że każdy opuszczony koncert to plus pięć punktów do matury. Chyba się sprawdziło 🙂 No i cel osiągnięty.
Można więc stwierdzić, że osiągnięcie celu łączy w sobie pasję, motywację, ciężką pracę, wsparcie (nauczycieli i rodziny), odrobinę szczęścia, mnóstwo poświęconego czasu i pewnych wyrzeczeń. Wszystko to może być w różnych proporcjach, ale im więcej takich czynników- tym większe powodzenie. W pewien sposób chcę utrwalić takie wspomnienia, opisując je, ponieważ niezaprzeczalnie miały one ogromny wpływ na całe moje życie. Również jako hołd dla wyjątkowych pedagogów, jakich i Wam życzę.